Na przekór bałwanom – recenzja książki

Na przekór bałwanom to łatwa i przyjemna lektura do czytania. Świetna i mocna historia z mnóstwem sympatycznych zwrotów akcji, które pozwolą Ci poznać tajniki marynarskiego życia w czasach PRL na podstawie wspomnień doświadczonego z morzem człowieka od momentu ukończenia Państwowej Szkoły Morskiej, aż po lata pracy jako pilot morski w Gdańskim porcie. Warto przeczytać!

Pierwszy raz przyszło mi recenzować książkę autora, który na morzu “zjadł wszystkie zęby”, a trzeba wspomnieć, iż takich książek na polskim rynku jest bardzo mało. Jakiś czas temu przeczytałem kilka książek o podobnej tematyce morskiej po angielsku ale to nie jest to samo jak poczuć przygody w rodzimym kraju.
Książka jest pewnego rodzaju wspomnieniami napisanymi w humorystycznym tonie. Od samego początku spodobała mi się ta książka. Jestem wielkim fanem autentycznych wspomnień, wspomnień które zmieniają mój punkt widzenia. To doskonały bonus podczas czytania książki i tak jest właśnie w tym przypadku. Wspomnienia płynnie przechodzą od jednego wątku do drugiego i tworzą ze sobą doskonałą całość.

Jestem też wielkim fanem techniki w jaki została napisana ta książka. To tak, jakbyś przeniósł się do tamtych czasów i brał tam czynny udział – to czyni tę książkę jeszcze bardziej interesującą.

Czytelność tej książki jest bardzo dobra. To szybka lektura, która zapewnia rozrywkę od początku do końca. Nie ma powolnego narastania treści, po prostu wskakujesz od razu i zanim się zorientujesz, jesteś na końcu książki.

Poleciłbym tę książkę każdemu, kogo interesuje tematyka morska w formie wspomnień. Myślę, że jest to książka, która mogłaby spodobać się młodym adeptom marynarskiego fachu. Jest to warte twojego czasu i nie wątpię, że spodoba ci się to tak samo jak mi.

Przeczytaj fragmenty książki " Na przekór bałwanom "

Drogi czytelniku, dostajesz do ręki zbiór opowieści, autentycznych historii, które sam doświadczyłem w mojej długiej, morskiej karierze. Poczujesz morskie klimaty, pokołyszesz się ze mną na morskich falach, a kiedy będę na urlopie pomiędzy rejsami, poznasz lądowe klimaty, tamtych czasów. Chcę ci zapewnić dużo uśmiechu, bo poczucia humoru, nigdy mi nie brakowało. Chciałbym, abyś czytając tę książkę, poczuł, że siedzisz w dobrej kompanii, a ja wpadam do was i zaczynam swoje morskie opowieści.

„Ten, kto idzie za tłumem, nie dojdzie dalej niż tłum. Ten, kto idzie sam, dojdzie, w miejsca do których nikt jeszcze nie dotarł” – powiedział kiedyś Albert Einstein.

Sentencję tę odkryłem wiele lat temu. Bardzo mi się spodobała. Dzisiaj, kiedy piszę tę książkę i spoglądam wstecz, to uświadamiam sobie, że bardzo często zdarzało mi się podejmować decyzje, na wbrew przyjętym schematom.

Od kiedy pamiętam, również moim synom, od ich najmłodszych lat, wpajałem zasady, które w moim przekonaniu, miały im w przyszłości pomóc być bardziej samodzielnymi w dorosłym życiu. Irytowało mnie bardzo, kiedy słyszałem niekiedy od któregoś z nich, że to nie rady. Zawsze mówiłem, że nie istnieje w naszym domu takie pojęcie. Pomyśl, pokombinuj, zrób to inaczej niż wszyscy i nagle zobaczysz, że jednak jest to możliwe. Podobnie było, kiedy któryś z nich dostał ocenę niedostateczną w szkole i mówił, że kolega przecież też dostał. Wpieniało mnie to wtedy strasznie. Mówiłem wtedy, chłopcy, a co to mnie obchodzi. Za siebie odpowiadasz sam, a mnie interesuje twoja ocena, a nie kolegi i basta.

Starsi czytelnicy pamiętają zapewne książkę „Znaczy Kapitan”, którą napisał Kapitan Karol Olgierd Borchardt. Książka wspaniała, napisana z wielkim poczuciem humoru. Nie ukrywam, że lektura tej książki, była jedną z inspiracji do wybrania morskiego zawodu.

W 1967 roku zdałem egzaminy i dostałem się na Wydział Nawigacyjny Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. Ukończyłem PSM w 1970 roku i zacząłem pracę na statkach największego polskiego armatora, Polskich Linii Oceanicznych z siedzibą w Gdyni.

Jest dwudziesty czwarty lipca 1967 roku, kiedy wchodzę wraz z kolegami po trapie na ,,Dar Pomorza”, rozpoczynamy „kandydatkę”[1]. Rzucam worek marynarski i wraz z kolegami, podchodzę do relingu, aby z dumą popatrzeć z góry na przechadzających się po nabrzeżu „cywili”.

— Ręce na relingu, to jak dupa na stole — wyrwał mnie z błogiego nastroju, tubalny głos bosmana Wałdocha.

Wtedy, ten głos, mocno przypomniał nam, że właśnie jesteśmy na statku, a zasłyszane zdanie, wywołało tylko ogólną wesołość. Po kilkunastu latach pływania, zrozumiałem sens, tego, co wtedy chciał przekazać nam bosman. Przez te lata pracowałem na wielu różnych statkach, a każdy z nich, nieraz przez wiele miesięcy pracy na morzach i oceanach świata, był moim domem i równocześnie często, jedynym schronieniem w zmaganiach z żywiołem mórz i oceanów świata. A taki dom trzeba szanować i należycie o niego dbać.

W trakcie pisania tych opowiadań, nasunęła mi się również pewna refleksja. W całej mojej morskiej karierze, wielokrotnie ocierałem się lub uczestniczyłem w wydarzeniach, które po latach, urosły do miana wydarzeń historycznych. A jedną z pierwszych takich historii była ta, z marca 1968 roku. 12 marca 1968 roku, wraz z dużą grupą kolegów, a wszyscy byliśmy wtedy w mundurach Państwowej Szkoły Morskiej, brałem udział w wielkiej manifestacji studentów trójmiejskich uczelni, przeciwko zdjęciu z afisza przedstawienia „Dziadów” Adama Mickiewicza, wystawionego na scenie Teatru Narodowego w Warszawie, w reżyserii Kazimierza Dejmka, a także w geście poparcia protestów warszawskich studentów. Kiedy tak stałem przed budynkiem Klubu Studentów Wybrzeża ,,Żak”, przy Wałach Jagiellońskich i słuchałem różnych wystąpień, przypomniałem sobie, że nie tak dawno, bo dwa lata wcześniej, będąc uczniem Liceum Ogólnokształcącego im. Jana III Sobieskiego w Wejherowie, właśnie tutaj odbierałem nagrodę za opowiadanie pt. „Ja o jeden wiek później”. Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki zorganizowało wtedy, właśnie w siedzibie ,,Żaka”, tzw. „Kongres Wizjonerów”, wcześniej rozpisując konkurs na opowiadanie ,,Jak wyobrażasz sobie wiek XXI”. Konkurs skierowany był do szkół średnich województwa gdańskiego. No i nieoczekiwanie zostałem jednym z jego laureatów. Nagrodę wręczał mi Andrzej Cybulski, wieloletni szef Klubu Studenckiego ,,Żak”.

Wieczorem 12 marca 1968 roku, kiedy wróciliśmy do internatu w Szkole Morskiej, na apelu dowiedzieliśmy się, że uczestnictwo w dzisiejszej manifestacji pod „Żakiem”, jest naszym pierwszym i ostatnim. Od następnego dnia, aż do odwołania wprowadzono zakaz opuszczania internatu i do tego pod rygorem wydalenia ze Szkoły Morskiej.

W czerwcu 1970 roku, zdałem egzaminy końcowe i uzyskałem dyplom ukończenia Państwowej Szkoły Morskiej na Wydziale Nawigacyjnym. Byłem gotowy do podjęcia pracy na morzu. Na jesieni stawiłem się do pracy w Polskich Liniach Oceanicznych z siedzibą w Gdyni i kiedy podpisując po kolei różne dokumenty, docieram do działu finansowego armatora i występuję o zaliczkę, wywołując duże zdziwienie u Pani, u której składam mój wniosek. Zaliczka ta jest mi potrzebna, aby zorganizować mały bankiecik z najbliższymi kolegami. I to będzie dla mnie „ostateczna pieczęć” przejścia z jednego stanu w drugi, czyli ze stanu ,,szczura lądowego” w stan pełnoprawnego ,,wilka morskiego”. No i w tym drugim stanie, w listopadzie 1970 roku, wypływam w swój pierwszy rejs do Afryki Wschodniej na statku m/s Oleśnica.Informacje o „wydarzeniach grudniowych” w Trójmieście docierają do nas, kiedy stoimy na redzie portu Mombasa. Pod koniec grudnia 1970 zdejmujemy z moim kolegą z roku, Maćkiem, praktykantem „z maszyny” [3], wiszące po obu stronach polskiego godła na ścianie mesy załogowej, portrety Władysława Gomułki i Józefa Cyrankiewicza, dwóch przywódców, których przewodzenie narodowi właśnie się skończyło. W następny 1971 rok wchodzimy już, z jednym tylko portretem na ścianie mesy załogowej. Jest to orzeł, godło Polski.

[1] Potoczna nazwa okresu praktyki na statku szkolnym, po wcześniejszym zdaniu egzaminów kwalifikacyjnych do Szkoły Morskiej. Wszyscy, którzy zaliczą pozytywnie egzaminy muszą odbyć jeszcze tak zwany rejs kandydacki, po zaliczeniu którego, stają się pełnoprawnymi słuchaczami Państwowej Szkoły Morskiej.

[3] Dział maszynowy na statku.

…kątem oka widzę jak do kabiny wchodzi kapitan Wilanowicz, bardzo zacna postać. Bardzo lubiany przez nas wszystkich kapitan, o bardzo dużej wiedzy zawodowej i wysokiej kulturze osobistej, ale również niepozbawiony poczucia humoru.
– Można Panie trzeci? No to dziś pański dzień, przyszedłem z gratulacjami – zwraca się do mnie.
– Jak syn? Jak żona? – dodaje.
Panie trzeci, chciałbym, już jako doświadczony ojciec, udzielić Panu kilku rad, zwrócił się ponownie do mnie, kapitan.
– Słucham Panie kapitanie – odpowiedziałem z zaciekawieniem.
– Otóż, jak już odbierze Pan żonę i syna ze szpitala i przywiezie Pan ich do domu, to zastanie Pan taką oto sytuację, dom będzie pełen czekających na was członków bliższej i dalszej rodziny, Babcie,Mamy Ciotki etc. Usłyszysz Pan same zachwyty, jaki to podobny do Mamusi, inni znajdą podobieństwo do Tatusia. Ktoś tam zacznie liczyć paluszki czy wszystko się u dzieciaczka zgadza, i takie różne inne ceremonie będą się odprawiały. I tu musisz Pan wykazać się niezwykłą czujnością. Od razu zabierz się Pan do roboty, a to przynieś Pan jakąś pieluszkę, a to trzeba przenieść miskę z wodą, to ją Pan szybko przenieś. Tylko pamiętaj Pan, niosąc pieluszkę, potknij się Pan, upuść Pan na podłogę, niosąc wodę, rozlej Pan trochę na podłogę. Panie trzeci. Jak to światłe grono, to zauważy, to od razu uzna, że takiemu niezdarnemu facetowi, nie można powierzyć jakiejkolwiek pracy przy małym dziecku. I będziesz miał Pan święty spokój na przyszłość – z uśmiechem zakończył swój wywód kapitan…

…Dojeżdżamy do domu, wchodzimy na pierwsze piętro. Miśka przodem z dzieckiem na ręku, ja za nią, niosąc torbę z rzeczami, które zabrała ze sobą na czas pobytu w szpitalu, a w drugim ręku, bukiet róż który wcześniej wręczałem jej w szpitalu. Otwierają się drzwi do naszego mieszkania. W drzwiach stoi siostra Miśki, wchodzimy do środka. A tam wszystko zaczyna się dziać, tak jak to opisywał mi kapitan, kiedy parę dni temu, udzielał mi rad. Jest cała rodzina, moja Mama, Babcia, teściowa i teść, ciocia Miśki, siostra Miśki i moja siostra. Cała ta zacna rodzina, całe swoje zainteresowanie, skupia na dziecku i Miśce. Stoję nieco zdezorientowany,
– No Marek, właśnie nadchodzi twoja chwila – pomyślałem. Właśnie teraz, zaraz, bo jak opadną pierwsze emocje to będzie po ptakach.
Ruszyłem do kuchni, aby zanieść przyniesioną z samochodu, torbę. Przynieść ci coś?
– zapytałem Miśkę.
– W łazience leżą pieluchy, przynieś mi jedną – odpowiada.
Idę do łazienki, w uszach brzmią mi słowa kapitana, niech Pan się potknie, niech Pan upuści. Biorę pieluchę i wchodzę do pokoju, czuję na sobie oczy wszystkich znajdujących się tam członków rodziny.

******************************

Pewnego razu, po zacumowaniu w Gdyni, schodzę z mostku, i na pokładzie, gdzie znajdowała się moja kabina, spotykam znajomego celnika, który, jak mnie zobaczył, cały czas bawiąc się takim specjalnym lusterkiem znajdującym się na końcu dającego się wydłużać, teleskopu, z uśmiechem na ustach, zwrócił się do mnie:
– O witam, Panie trzeci, to ile to dzisiaj peruczek, przywieźliśmy? Co?
Spojrzałem na lusterko, którym bawił się mój znajomy celnik, a które w jego ręku, przypominało o ruchu wahadła w zegarze, raz w prawo, raz w lewo. Widzę, że uśmiech nie znika z twarzy, mojego znajomego celnika.
– No wie Pan, mam tyle, ile zapisałem w deklaracji celnej na przyjazd statku – odparłem.
– Taaaa, a może się Trzeci założymy, że masz więcej, co? – stwierdza z uśmiechem i spogląda na mnie pytającym wzrokiem, nie przerywając swojej zabawy z lusterkiem.
Teraz to ja z kolei myślę, na ile to poważne pytanie, a na ile psychologiczna gra. Wszyscy wiemy, że najprostszym sposobem, aby mieć więcej, wspomnianych peruk, to włożyć jedną w drugą, i w ten sposób zamiast jednej, w opakowaniu znajdą się dwie, niewiele zmieniając jego objętość.
– Wie Pan co, tak wogóle to strasznie nie lubię się zakładać o cokolwiek. Tak że z pełnym szacunkiem dla Pana, nie chciałbym i dzisiaj podejmować zakładu – mówię.
Spotkał się nasz wzrok, popatrzyliśmy sobie w oczy. Znajomy celnik cały czas się uśmiechał, po czym odwrócił się na pięcie i kontynując zabawę z lusterkiem, oddalił się w głąb korytarza.

******************************

Po jakimś czasie schodzę na urlop.Nie dane mi jednak odpoczywać spokojnie, żyjąc tylko w pierwszym obiegu. W domu leży wezwanie do Urzędu Skarbowego. Kiedy pojawiam się w pokoju na drugim piętrze, Urzędu Skarbowego w Wejherowie, starsza pani siedząca za biurkiem, zadaje mi, wydawałoby się niegroźne, pytanie.
– Proszę Pana, proszę nam powiedzieć, co Pan przywiózł na przestrzeni całego roku, z zagranicy, dwa lata temu? – starsza pani, patrzy na mnie z uśmiechem.
– Wie Pani, nie pamiętam, to było dwa lata temu – odpowiadam.
Starsza pani patrzy na mnie przez krótką chwilę i wyprowadza cios podbródkowy, mówiąc.
– Płaci Pan tysiąc złotych kary, za usiłowanie wprowadzenia w błąd, urzędnika państwowego – uśmiech nie schodzi z jej twarzy.
– Zaraz, zaraz, przecież ja nic nie powiedziałem. Po prostu nie pamiętam – staram się walczyć, ale zaraz dostaję mocną kontrę.
– No i właśnie dlatego. Stara się Pan nam wmówić, że nic nie pamięta, czyli chce Pan coś ukryć, proszę Pana.
– Płaci Pan dobrowolnie, czy mamy zasądzić z urzędu? – dodaje starsza pani, wyprowadzając sierpowy, który równie celnie dochodzi celu, jakby już mniej się przy tym, uśmiechając.
Po takim gradzie ciosów, jestem lekko oszołomiony. Za bardzo nie wiem jak walczyć z takim przeciwnikiem.

******************************

Mijają dwa tygodnie, dzwonek do drzwi. Patrzę przez wizjer i widzę milicyjną czapkę, a pod jej daszkiem, niebieskie oczy, które wpatrują się intensywnie w wizjer w drzwiach. Nawet kolor oczu, pasuje do munduru, pomyślałem, otwierając drzwi. Stoi przede mną, niskiego wzrostu, milicjant, który, jak mnie zobaczył, przywitał się, zasalutował do daszka i zapytał:
– Pan Wenta, tak? Można wejść? mam do Pana parę pytań.
– Proszę, niech Pan „władza” wejdzie, – odparłem z lekkim niepokojem, myśląc o co może chodzić, nie mogąc sobie przypomnieć abym „nadepnął” ostatnio na jakiś „paragraf”.
Milicjant zdejmuje czapkę, ukazując mocno już wyłysiałą głowę. Widać teraz wyraźnie że najlepsze lata, ma już za sobą. Przesuwa, wiszącą na długim skórzanym pasku, swoją raportówkę z prawego pośladka, do przodu i kiedy siada na krześle, ma ją już na kolanach. Otwiera raportówkę i wyciąga notes.
– Doszły nas informacje, że zamierza Pan przywieźć z zagranicy jakieś urządzenie, przez które, to niby z satelitów telewizję można oglądać – zaczyna.
– Ciekawe, po jaką cholerę to Panu, co to swojej nie mamy? Patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem.
– No dobra, mam polecenie, aby zapytać Pana, dlaczego Pan to chce sobie zainstalować? I mam to wszystko zapisać, a tam na górze już będą myśleć, czy dać Panu zgodę czy nie. No to gadaj Pan o co chodzi? – ręka z długopisem już wisi nad pustą kartką, otwartego przed chwilą, notesu.

******************************

W przeddzień mojego wyjazdu, jestem w domu i właśnie siedzimy z Miśką przy kolacji. W telewizji leci akurat „Dziennik Telewizyjny”. Nagle prezenter zapowiada, że zaraz po dzienniku nastąpi wystąpienie wicepremiera rządu, ministra rolnictwa, Romana Malinowskiego, który będzie mówił o działaniach rządu, jak zabezpieczyć sprawny przebieg nadchodzących żniw. Kiedy wicepremier zaczął swoje wystąpienie, to oczywiście nie obyło się bez znanych stwierdzeń, z jaką to troską rząd pochyla się nad ciężką pracą rolników. Jednym z wątków wystąpienia był temat sznurka do snopowiązałek. Teraz ja z kolei, właśnie dowiaduję się, że już w drodze jest statek do Brazylii, który wypłynął z Gdyni. Widzę jakieś przebitki zdjęć z portu, widzę stojący przy nabrzeżu, mój statek m/s Sienkiewicz, i słyszę że to jakieś zdjęcia, robione dzisiaj rano, pokazujące ostatnie chwile przed wyjściem statku w morze.
– Widzisz Miśka, my tu spokojnie jemy kolację, a ja z telewizji się dowiaduję że właśnie mijam Hel, w tej dziejowej misji po sznurek – roześmiałem się,

******************************

Weszliśmy do środka, po przejściu przez duży hol, znaleźliśmy się w obszernym salonie. W tym momencie pojawiła się kobieca postać. Kiedy podeszła bliżej, ujrzałem piękną kobietę, o śniadej twarzy i wyraźnych latyno-afrykańskich rysach.
Pan Jan odezwał się w języku portugalskim, zrozumiałem że właśnie mówi o mnie. Kobieta spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Przedstawiam ci Chief, moja żona, Paula – mówi do mnie po polsku Pan Jan.
– Moja brazylijska żona, przeprasza, ale nie zna języka polskiego, troszkę zna angielski, – dodaje.
– Bardzo mi miło Panią poznać – odpowiedziałem po angielsku, szarmancko całując w rękę Panią Paulę.
Zauważyłem w jej oczach błysk zdziwienia i krótką wymianę spojrzeń z Panem Janem. Nawet jej ręka, którą trzymałem w swojej dłoni….. Miałem wrażenie, jakby chciała szybko ją zabrać. Pan Jan zaśmiał się tylko.
– Wiesz, tu w Brazylii, nie znają w ogóle takiego zwyczaju, jak całowanie kobiety w rękę przy powitaniu. Paula wie że ten polski obyczaj, to wyraz szacunku do kobiety. Spotykamy się tu przecież często z rodakami z miejscowej Polonii, ale jakoś, jak dochodzi do takich sytuacji, to zawsze ma z tym problem.

******************************

Najważniejsza była taka spiralna rurka, z której finalnie kapał, kropla po kropli, czysty alkohol. No i tu dochodzimy do historii, która przydarzyła się mojemu sąsiadowi. Pewnego styczniowego wieczoru, zabrał się za produkcję, rozłożył w kuchni sprzęt i kiedy już miał podłączać rurkę, zorientował się że jest pęknięta. Niewiele myśląc, tak jak stał, w kapciach, wyskoczył z domu, zdążył tylko krzyknąć do żony że zaraz wraca, idzie do Krzycha, rurkę pożyczyć. Krzychu, jego kolega, mieszkał w wieżowcu obok. Jak mi mówił sąsiad, to wiedział że jest godzina milicyjna, będąc już na dole budynku, otworzył drzwi wejściowe, rozejrzał się. Nikogo wokół i cisza. Księżyc na bezchmurnym niebie oświetla ulicę, wejście do drugiego wieżowca, w którym mieszka Krzychu, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy przebiec paręnaście metrów i będzie sąsiad u kolegi. Tak więc ruszył sąsiad, szybkim krokiem w kierunku widocznego wejścia i kiedy do celu miał dosłownie ze trzy metry, jak spod ziemi, wyrosło przed nim trzech żołnierzy, którzy akurat byli na patrolu, i akurat zachciało im się, na sąsiada nieszczęście, w tym miejscu zatrzymać na papierosa. Zaskoczony sąsiad kompletnie się pogubił w odpowiedziach na pytania, co tu robi, kiedy już od godziny obowiązuje godzina milicyjna. Przecież nie powie że tylko po rurkę wyskoczył. Do tego roztaczała się wokół niego woń, jego znakomitego produktu. Chłopaki w mundurach, niewiele myśląc, zapakowali sąsiada do gazika i za złamanie przepisów stanu wojennego, zawieźli, na „Izbę Przyjęć”, wejherowskiego Komisariatu Milicji. Wrócił do domu, następnego dnia, po południu, co prawda bez rurki, ale za to w tych samych kapciach, w których z niego wczoraj wychodził. Co przeżywała jego żona, przez prawie dobę, możesz się tylko domyślać.
I tak sąsiad, został naszym, pierwszym, lokalnym „wieżowcowym” bohaterem, którego dotknęły represje stanu wojennego.

******************************

– Zbieraj się Benio, idziemy – mówię.
Benio spojrzał na mnie, trochę mętnym wzrokiem i usiadł na stojącą pod ścianą ławeczkę.
– Nie, nigdzie nie idę, Marek, zostałem obrażony i czekam na naszego ambasadora, muszę z nim rozmawiać – stwierdził Benio, założył nogę na nogę i spogląda na mnie spode łba, tym swoim mętnym wzrokiem.
Mnie przytkało, no zwariował Benio chyba, pomyślałem. Jan spojrzał na mnie pytająco. Oficer policji, chociaż nic nie rozumiał, to chyba czuł że coś tu nie tak i spoglądał to na Jana , to na mnie zdziwionym wzrokiem. Niezły ubaw też chyba miało tych trzech brazylijskich rzezimieszków. Bo czują że u nich, w środku celi dzieje się coś dziwnego, ale też z drugiej, tej wolnościowej strony aresztu, stoi trzech poważnych facetów i mają jakieś dziwne miny. Zakotłowało się w mojej głowie. Przecież na siłę nie będziemy Benia z aresztu na wolność wyprowadzać. No i wpadłem na pomysł.

******************************

– Panie o co tu chodzi, czemu wszyscy schodzicie ze statku? – pytam.
Facet spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby spotkał kogoś z innej planety.
– Panie, coś Pan, przecie niedziela jest, do kościoła trzeba, a nie do pracy. Przyjdziem jutro, a jutro poniedziałek jest i będziem dalej robić – stwierdził dobitnie.
– No to nic nie rozumiem, człowieku. To po jaką cholerę w ogóle, żeście zaczynali dzisiaj.
– Panie, my nie zaczynali, my po nocce jesteśmy i my byli na innym statku a kierownik kazał nam jeszcze godzinkę zostać, i tutaj przyjść. Mówił że w telewizji będziemy, a jak już nas nakręcą i pojadą, to będziemy mogli do domu pójść, a jak jeszcze powiedział, że jak kto nie zostanie, to mu po premii poleci, no to my się zgodzili – precyzyjnie wyjaśnił mi robotnik i poszedł do trapu.
Spojrzałem na nabrzeże, ani w pobliżu trapu, ani w żadnym innym miejscu nabrzeża, dokąd mogłem sięgnąć wzrokiem, nie zauważyłem znanej mi już niebieskiej „Nyski”. Tak, teraz już wszystko rozumiem.

******************************

Dane zapisałem, wymieniliśmy jeszcze parę grzecznościowych zdań. Na pytanie dokąd płyniemy, odpowiedziałem że do Polski poprzez Kanał Sueski i następny port gdzie się zatrzymamy to Suez. Oficer amerykański życzył nam dobrej podróży , ja z kolei jemu, dobrej wachty i na tym połączenie zakończyliśmy. Odłożyłem słuchawkę UKF – ki i zabrałem się za wykreślanie pozycji, na podstawie otrzymanych danych. Po wykreśleniu pozycji, stwierdziłem, z lekkim zdziwieniem, ale również z pewną satysfakcją, że moja ostatnia pozycja ze zliczenia niewiele się różni od tej, już dokładnej, podanej z amerykańskiego lotniskowca. Przy krzyżyku na mapie, który wyznaczał, teraz dokładną, naszą pozycję, oprócz czasu w jakim została określona, zapisałem jeszcze dwie litery – HP. Jest ósma rano, otwierają się drzwi na mostek, wchodzi kapitan.
– Cześć chief, mówi ziewając ukradkiem. Kiwa i kiwa, normalnie pospać nie można – dodaje.
– A jak wachta przeszła? – pyta podchodząc do mapy.
Spogląda na mapę i odwraca głowę w moją stronę. Widzę zdziwienie w jego oczach.
– Chief, pozycja widzę jest, ale co oznaczają te dwie literki, HP? – pyta.

******************************

Nie minęło dziesięć minut, jak otwierają się drzwi na mostek i pojawia się w nich kapitan. Słyszę jakieś „fucki”, którymi miota pod nosem i jest wyraźnie nie w sosie.. Spojrzałem na niego, wyglądał „lekko zdeptany”. Chyba se nie pospał specjalnie – pomyślałem.
– Cholera by wzięła tę pogodę, a kuźwa mówiłeś Chief, że na Bałtyku to dziewięćdziesiąt procent wiatrów wieje z kierunków zachodnich, a tu nam z północy dało popalić – wyrzucił z siebie zdenerwowany kapitan.
– Sorry, Kapitan, ale nie przewidziałem, że będziesz miał pecha i trafisz akurat na to pogodowe, dziesięć procent – odparłem, śmiejąc się w duchu. Kapitan spojrzał na mnie z rezygnacją, lekko się uśmiechając i tylko machnął ręką.

******************************

Powoli zapadał zmrok, o ile w dzień, chociaż wokół nas widzieliśmy tylko góry wody, i od czasu do czasu wyskakujący maszt „Zeusa”, przed naszym dziobem, to przynajmniej w miarę jasno było. Teraz, bardzo szybko, wokół nas zapadła ciemność, słychać tylko groźne dudnienie wiatru. Jesteśmy sami, zamknięci na małej przestrzeni mostka, niemiłosiernie tarmoszeni przez gigantyczne fale wokół nas. Czuję słony smak, we wdychanym powietrzu. To wszechobecny na mostku pył wodny wciska się wszędzie. Każdy z naszej piątki, znalazł sobie jakieś miejsce, w którym można było, wciśnięty pomiędzy stałe elementy na mostku, doczekać niedzielnego poranka. Panuje, pełne napięcia, milczenie, przerywane od czasu do czasu, moimi krótkimi rozmowami z „Zeusem”. Na pewno tej nocy, każdy z nas, na swój sposób, modlił się, aby tylko wytrzymała stalowa „lejca”. Na tej „lejcy”, „wisi” w tej chwili, nasze życie. Koło dwudziestej drugiej, odzywa się kapitan Willy.

******************************

Bwenawa, zwykle zawsze uśmiechnięty, kiedy zaczynamy wachtę, z każdą chwilą, jest coraz bardziej zamyślony i po godzinie już w ogóle się nie odzywa. Widzę że coś go gryzie i zmaga się z jakimiś myślami. W końcu nie wytrzymałem.
– Bwenawa, coś taki zmartwiony ? Stało się coś ? – pytam.
– Jakby ci powiedzieć Chief. No bo, tak jakoś, nie rozumiem czegoś. Gdzie jest twoja żona ? – patrząc na mnie niepewnie, odpowiada Bwenawa.
– No teraz to ja nie za bardzo rozumiem. O co ci chodzi ? Jest w kabinie i książkę czyta – mówię.
– Nie, Chief, tak nie można. twoja kobieta powinna być tu, z tobą na mostku. Wszędzie gdzie ty pójdziesz, to ona powinna, krok w krok, iść za tobą. Zawsze, jak czegoś potrzebujesz, to twoja kobieta ma być tobie do pomocy. U nas na Kiribati, to taka sytuacja byłaby, nie do pomyślenia – wyrzucił z siebie i to z głębokim przekonaniem, Bwenawa.

Książkę o której mowa możesz zakupić bezpośrednio u autora kapitana Marka Wenty.